Spędziłam dwa tygodnie na rozmyślaniu nad resztą swojego życia.
Nie chcę Was zanudzić, ale przebyłam dosyć ciernistą drogę i bardzo dużo rzeczy się w mojej głowie poukładało, mam nadzieję, że na swoim miejscu.
Musiałam w samotności przeanalizować kilka faktów z mojego życia.
Zmierzyłam się ze swoją największą, choć dla niektórych banalną, traumą.
Nie było przed tym ucieczki, choć do końca jak głupia żywiłam nadzieję.
Łyso mi, łyso. Włosy wypadły, choćbym nie wiem jak rozpaczliwie chciała je zachować...nie udało się.
Były one moją "zasłoną" na oddziale chemioterapii.
Egoistycznie, czułam się "zdrowsza" od innych chorych, patrzących na mnie z zawiścią. Tak, tak.
Nienawiść bywa na onkologii podszyta szeptaniem z "troską" na ucho tak, bym słyszała.
Nieważne.
W ciągu tygodnia musiałam podjąć jakieś kroki, włosy wy-chodziły za mną, jak z zepsutej lalki, szmacianki. Obcięłam włosy na "kryminalistkę", one ciągle wypadają, tyle, że są w tym dystansie krótsze.
Nie interesują mnie stwierdzenia, że włosy są nieważne.
To nie Ty patrzysz w lustro i widzisz ślady dawnej kobiety: włosy ścięte na jeża, brak piersi, ślady po radioterapii, cera zszarzała, siniaki na rękach od kroplówek, worki pod oczami i wieczne zmęczenie.
Jak długo można patrzeć na coś takiego? Chcielibyście siebie oglądać w takim stanie codziennie?
*
Zaczęłam mocniej wierzyć.
Zmieniono mi oddział podawania chemii chyba w ostatniej chwili, gdzie uzyskałam wreszcie spokój od tamtego piekła na 4 piętrze.
Ten spokój Kliniki Chemioterapii działa na mnie jak balsam na duszę, nie boję się niczego i...paradoksalnie wchodząc w czapce w czwartek na oddział - poczułam się silniejsza.
Tak jakby decyzja o zmianie "fryzury" umocniła mnie i potwierdziła, że to ma jeszcze jakiś sens.
Że może guzy w wątrobie zatrzymają się, wyhamują, znikną?
Jeszcze mocniej się modlę. Proszę Boga o więcej czasu, każdy dzień, tydzień, miesiąc ma wielkie znaczenie.
Jednak wiem, że On może się tylko uśmiechać. Bo tylko On wie, co będzie dalej.
Ale wierzę bardziej!
Dużo dały mi rozmowy z MM, Teściową.
W pełni akceptują wszelkie moje nieporadne wysiłki w codziennym życiu, zmiany w wyglądzie, w zachowaniu.
Zachowują się, jak gdyby nigdy nic.
Ale ja wiem, ile ich to kosztuje.
Jak rozmawiać z histeryczką?
Jak uspokoić, ukoić rozpacz?
Przytulić, tulić, głaskać, rozmawiać, być.
I posiadać ocean cierpliwości...
To Oni są przy mnie, gdy dostaję wysokiej gorączki, to Oni podają mi wszystko, co chcę, na co mam ochotę, nie zamykają mnie w pokoju, każąc spać. Mogę uczestniczyć w normalnym, domowym, nieco wywróconym życiu rodzinnym.
To Oni są dla mnie najważniejsi.
To dla nich pozwoliłam się oszpecić, bo to jedyna droga, którą mogę iść.
A chcę iść.
Nie szarpać się, nie ciągnąć na siłę, iść spokojnym, ale pewnym i godnym krokiem.
Mniej się boję. Wyciszyłam się.
Dziękuję Wam za maile. Znowu dajecie mi znać, że to, co robię ma sens.
Dopóki będę mogła, będę.
*
Szukam dla siebie optymalnych rozwiązań dot. wyglądu twarzy. Skoro nie mam włosów, to chyba czas sięgnąć po eye-liner i kredkę do oczu. Trochę pudru, krzywy uśmiech, czapka na głowę i... Lola pod łokieć.
Taka niby-atrakcyjna, niby-zdrowa Ksena.
Macham łapką do Was i życzę ukojenia w te ciemne, ponure wieczory!